Wielu inżynierów budownictwa może zadawać sobie pytanie, co takiego się wydarzyło u progu trzeciego tysiąclecia ery nowożytnej, że zawodowi budowniczowie formalnie obdarzeni zostali zaufaniem publicznym wraz ze wszystkimi tego konsekwencjami (samorząd zawodowy itp.)? Warto więc spróbować wyjaśnić przynajmniej kwestie, które w tej mierze budzą najwięcej zastrzeżeń, przede wszystkim zaś nieporozumienia dotyczące pozycji zawodu współczesnego budowniczego.

 

Zresztą co słowo, to wątpliwości. Głównie na temat samych budowniczych – czyli kogo wyróżnia się tym mianem. Nie jest również oczywisty społeczny sens konstytucyjnego pojęcia zaufania publicznego, nie mówiąc już o ustrojowym rozumieniu prawodawstwa nobilitującego tym sposobem zawód budowniczego.

 

Nie można być zresztą pewnym nawet tej ery nowożytnej, w której dzisiaj rzecz całą historycznie datujemy, bo – przypomnijmy – już starożytni otaczali wyjątkową estymą prawdziwych zawodowców budowlanych. Witruwiusz twierdził przecież w swym dziele „O architekturze ksiąg dziesięć” (PWN, Warszawa 1956): „kto się poświęca zawodowi budowniczego, powinien być utalentowany i chętny do nauki. Ani bowiem talent bez wiedzy, ani wiedza bez talentu nie mogą stworzyć doskonałego mistrza. Powinien opanować sztukę pisania, być dobrym rysownikiem, znać geometrię, mieć dużo wiadomości historycznych. Powinien pilnie słuchać filozofów, znać muzykę; nie powinny być mu obce medycyna i  orzeczenia prawnicze; powinien znać astronomię i prawa ciał niebieskich”.

Ten starożytny architectŭs zajmował się nie tylko budownictwem w dzisiejszym rozumieniu, ale i sztuką konstrukcji machin oraz zegarów, z czym jednak już średniowieczny murator nie miał nic do czynienia. Z  kolei cywilizacja i  zdobycze technologiczne – żeliwo (1779) i  stal, a także żelbet (1849) – wywołały z jednej strony niekończące się dyskusje o istocie architektury (np. gdzie kończy się „sztuka budowania” a zaczyna „sztuka zdobienia”), z drugiej zaś podziały wynikające z postępu technicznego i w ślad za tym pogłębiania się specjalizacji w pracy zawodowej.

 

Chociaż tytuł inżyniera w budownictwie dotyczył początkowo tylko twórców budowli wojskowych, to jednak „zawód inżyniera budowlanego wywodzi się, tak jak zawód architekta, z zawodu muratora”. Dlatego też „rozgraniczenie z zawodem architekta, w innych krajach, nastręcza niekiedy trudności”. (Encyklopedia GW, 2005).

Relacje międzynarodowe są w  tym względzie pouczające, szczególnie w kwestii dzisiejszego sformalizowania zawodowej odrębności profesji architekta i/lub inżyniera budownictwa. Prawnie określony i występujący w polskiej praktyce zakres zadań oraz kompetencji zawodowych inżynierów budownictwa, czyli inżynierów wyspecjalizowanych w budownictwie lądowym i wodnym, w znacznym bowiem stopniu pokrywa się z modelem zawodu architekta, określonym w dyrektywie Unii Europejskiej Nr 2005/36/WE.

 

Problem przenikania się pól działalności zawodowej inżyniera budownictwa oraz architekta ilustrują i potwierdzają dane zamieszczone kilka lat temu w miesięczniku „Architektura” (4/2008), o aktualnej liczbie architektów w ok. 100 krajach świata. Zgodnie bowiem z Międzynarodową Standardową Klasyfikacją Edukacji (ISCED 97) absolwenci architektury od kilku lat liczeni są razem z absolwentami budownictwa. Sądzę, że nieprzypadkowo blisko ¾ wymagań – tyleż kwalifikacyjnych, co kompetencji zawodowych architekta wyszczególnionych w cytowanej wyżej dyrektywie sektorowej UE o zawodzie architekta – pokrywa się z umiejętnościami polskiego inżyniera budownictwa lądowego i wodnego, co zresztą nie znaczy, by uczelniane ku temu przygotowanie zapewniane było na dzisiejszych wydziałach inżynierii budowlanej, nie mówiąc już o wydziałach inżynierii środowiska. Są tacy, którzy twierdzą, że blisko połowy tychże kompetencji zawodowych nie wynoszą z polskich uczelni również dzisiejsi absolwenci wydziałów architektury. Wyznaczenie zatem ścisłych granic, gdzie formalnie zaczyna się i kończy zawód polskiego architekta, a gdzie zaczyna się i kończy zawód polskiego inżyniera budownictwa (lądowego i wodnego), nie jest chyba możliwe nawet w świetle kryteriów międzynarodowych.

 

Jest pewne, że każdy kraj stosuje w tej mierze własne podejście. Świadczą o tym liczby „statystycznych architektów” w poszczególnych krajach. Piszę tu o statystycznych architektach, a nie po prostu o architektach, bo w rzeczywistości nie wiadomo, co oznacza tak ogromne zróżnicowanie podawanego wskaźnika liczby architektów na 1000 mieszkańców. Domyślać się można tylko, że wynika to z różnego profilu kształcenia zawodowego, a w ślad za tym z różnego kwalifikowania absolwentów studiów w dziedzinie szeroko rozumianego budownictwa, w tym i specjalistów architektury oraz inżynierii lądowej i wodnej.

Potwierdzają to konkretne liczby. Bo jak wytłumaczyć, że wśród krajów Unii Europejskiej wskaźnik ten wahał się od 1,94 do 0,25. Maksimum we Włoszech (1,94), w Grecji (1,44), na Malcie (1,40), w Portugalii (1,20), Danii (1,13) i Belgii (1,11); minimum w Rumunii (0,25), Czechach (0,29), Polsce (0,35), Austrii (0,38), Słowacji (0,46) i  Francji (0,45). Spójrzmy zresztą na te liczby w kontekście światowym: z jednej strony Rosja – 0,08; z drugiej zaś USA – 0,34 i Kanada – 0,23; ale np. Japonia – aż 2,40; Argentyna natomiast – 1,07.

Nie ma w tym wszystkim żadnej logiki, której źródłem mogły by być np. różnice cywilizacyjne. Jedynym musi być wniosek, że zajęcie zarobkowe zwane zawodem architekta niejedno ma imię, że w niektórych krajach określanie kogoś tytułem architekta ma takie samo znaczenie jak u nas, gdy do każdego lekarza zwracamy się per „panie doktorze”. Nie oceniam, czy jest to dobre czy złe, rozsądne czy nierozsądne, chodzi mi tu tylko o stwierdzenie faktu, że nasza formalna, ustawowo-izbowa rozdzielność zawodów inżyniera budownictwa lądowego i wodnego oraz architekta ma znaczenie tylko krajowe, co wynika np. z polskiego załącznika do europejskiej dyrektywy, i  jest po prostu umowne. Nie jest też wprost odniesione do zakresu wiedzy wynoszonej z uczelni ani do cech budowy, ale wyłącznie do naszego, lokalnego prawodawstwa, które m.in. wyznacza różne formalnie granice kompetencji.

 

Dylematy związane z odróżnieniem zawodów architekta oraz inżyniera budownictwa mają zresztą dość długą historię. Na pewno jednak były zupełnie nowym wyzwaniem dla polskiego prawodawcy lat dwudziestych XX w., który stanął przed koniecznością ustawowego zdefiniowania wyodrębnionego przedmiotu i zakresu kompetencji dopiero kształtującego się wtedy w Polsce zawodu inżyniera budownictwa. W zarysie historycznym półwiecza PZITB znajdujemy takie oto słowa: „Po 1918 r. architekci, którzy do tego czasu projektowali budownictwo o konstrukcji murowej ze stropami drewnianymi i ostatnio na belkach stalowych, korzystali do określania przekrojów konstrukcyjnych z tablic empirycznych, nie byli przygotowani do projektowania poważnych konstrukcji stalowych, a tym bardziej żelbetowych. Zaczęli zatem korzystać z pomocy konstruktorów, między innymi spośród inżynierów dróg i mostów, nie zawsze jednak na zewnątrz ich nazwiskami firmując dzieła budowlane. Tak powstawał nowy zawód inżynierów budowlanych”.

Kształtowała się oryginalna profesja budowlana, która z jednej strony twórczo rozwijała dorobek intelektualny „starej” inżynierii lądowej i wodnej, z drugiej zaś strony została zmuszona do przejęcia części pola działalności budowlanej opuszczanej przez architektów – przede wszystkim z poczucia etyczno-zawodowej oraz prawnej odpowiedzialności za bezpieczeństwo budowli – i równie twórczo ją podjęła. To zawodowo-budowlane novum przebijało się jednak powoli do świadomości ogółu.

Rozsądnie więc projektodawcy rozporządzenia z 1928 r. potraktowali oba zajęcia zawodowe – architekta i inżyniera budowlanego jako w istocie dwie strony tego samego zawodu inżyniera budownictwa, ale w całościowym rozumieniu tego słowa, czyli jako architekturę łącznie z inżynierią lądową i wodną: jedną stronę, bardziej humanistyczną czy też artystyczną (art. 361), w szczególności w odniesieniu „do budynków zabytkowych, pomników i budynków monumentalnych”, drugą stronę, bardziej techniczną (art. 362), w szczególności w odniesieniu „do budynków większych o skomplikowanych konstrukcjach żelaznych i żelazo-betonowych”. Równocześnie, po wylegitymowaniu się odpowiednią praktyką, inżynierowie budowlani i architekci mogli dodatkowo otrzymać uprawnienia łączne. Nie było ponadto różnic między nimi w zakresie uprawnień zawodowych dotyczących kierowania, a właściwie projektowania i nadzoru „przy budowie ogólnych domowych urządzeń wodociągowych i kanalizacyjnych, ogólnych urządzeń centralnego ogrzewania i ogólnej instalacji gazowej”. Rozumiało się przy tym, że proste urządzenia i instalacje domowe obejmują też domowe wyposażenie elektrotechniczne.

 

Mimo wszystko jednak dwoistość przedmiotowego zakresu specjalizacji zawodowej (artystycznej i/lub technicznej) od początku niestety wzbudzała wewnętrzne niesnaski w jednolicie z zewnątrz postrzeganym środowisku ludzi reprezentujących budownictwo. Być może zresztą rolę istotniejszą niż pieniądze odgrywały emocje dotyczące postrzegania autorstwa dzieła i w ślad za tym tego, kto w odbiorze społecznym jest prestiżowo ważniejszy: architekt, oceniany publicznie za estetyczne walory budowli, czy inżynier, oceniany za niewidoczne dla oka bezpieczeństwo budowli i ewentualną oryginalność jej konstrukcji. Jest to temat odwieczny, choć Nerviego, twórcę właśnie oryginalnych konstrukcji, bez wykształcenia w dziedzinie architektury, znamy jako architekta, ale nikt nigdy nie mówił o  generale inżynierii Stanisławie Kierbedziu, że był architektem, i dziś nikt nie powie o architekcie sir Normanie Fosterze, że jest konstruktorem budowlanym, mimo że właśnie jego nazwisko najczęściej jest wymieniane z okazji wybudowania wiaduktu Millau, dzieła pięknego, ale niewątpliwie osiągnięcia inżynierskiego autorstwa dr. Michaela Virlogeuxa. Czy dzieło inżynierskie może być dziełem architektury? Może! Czy dzieło architektury może być dziełem inżynierskim? Może! O tym natomiast, czyje nazwisko wpisane zostanie na karty historii, na pewno nie przesądzają ambicje twórców ani regulacje prawne.

 

Kończąc przypomnę, że historycznie najciekawszą próbą uporania się z tendencjami dezintegrującymi profesjonalne kręgi budowlane – z czym przecież zmagamy się do dzisiaj – był pomijający wszelkie partykularyzmy pomysł Związku Stowarzyszeń Architektów Polskich (powołanego w  1927  r., przekształconego w  1934 r. w SARP) o ustawowym powołaniu samorządu zawodowego grupującego wszystkie osoby, które mają uprawnienia budowlane. Co znamienne, propozycja ta wypłynęła, zanim środowisko inżynierskie zorganizowało się w Polskim Związku Inżynierów Budowlanych (powołanym w 1934 r.), i był to pierwszy projekt – dziś wiemy, że niestety i ostatni w historii – w którym zaniechano architektoniczno-inżynierskiego rozdwojenia jaźni środowiska budowlanego.

I tak myślano kiedyś, a dziś już od dwudziestu lat mamy to, co mamy!

 

Tekst: dr inż. Andrzej Bratkowski
minister gospodarki przestrzennej i budownictwa w latach 1992–1993, wiceprzewodniczący PIIB (I kadencji), Krajowy Rzecznik Odpowiedzialności Zawodowej PIIB (II kadencji)

Artykuł opublikowany w miesięczniku „Inżynier Budownictwa” nr 6/2021

 

Fot.: stock.adobe.com/Freedomz